"Je­dyna wol­ność to zwy­cięstwo nad sa­mym sobą"

Fiodor Dostojewski


niedziela, 22 września 2013

"Na pohybel skur*******!"

Dawno nic nie było, to też trzeba trochę poskrobać. Zapraszam do lektury:



Zaraza, ot co! cz. I

Hrabia Mrośnicki z dumą oglądał zza okna swoje ciągnące się aż po skraj puszczy włości. Po jednej stronie naturalną granicę wytaczał płynący z wolna strumień, zaś po drugiej wysoki na kilka metrów porośnięty mchem stary mur zbudowany przez mało lubianego w okolicy szlachcica Dąbkowskiego. Słońce leniwie wchodziło na horyzont, wyłaniając się zza złocistych pól. Bezchmurne niebo zwiastowało dobrą pogodę, wręcz wymarzoną na polowanie czy przejażdżkę wozem po okolicy. Normalny, zwykły dzień we wielkopolskiej wsi zwanej, nie bez powodu, Strachajnicą. Jednak jedna rzecz nie dawała spokoju gościom przebywającym na dworze.
- Mości panie, siedzimy już tutaj od trzech dni. Trzech! A ja ślub mam na głowie i wesele z panną tego starego piernika Dąbkowskiego!
- Hrabio Zosiejski - powiedział gospodarz domu, nie odwracając wzroku od okna - Proszę na chwilę podejść, o tutaj. Tuż koło mnie.
Szlachcic z trudem podniósł ciężki, opasły bebech ze skórzanego fotela i podszedł do szerokich okiennic. Spojrzał, pogłówkował, po czym zaczął bawić się długimi, zadbanymi wąsami.
- Coś, żeś zobaczył szanowny sąsiedzie.
- No są. Nadal są.
- Ależ oczywiście, że są. Łażą po mojej posiadłości, jak po własnej. Niechże pan spojrzy, o tam.
Wskazał palcem na szeroką wyrwę w murze, przez którą było widać część ziem znienawidzonego sąsiada.
- Od dekady prosiłem tego bezbożnika, żeby zrobił coś z tą dziurę. A on nic! Bo sejmiki, bo wesela, bo Bóg wie co jeszcze. I ma gołodupiec za swoje. Więcej jest ich na jego splugawionej pijaństwem ziemi.
Zaśmiał się grubiańsko, mając świadomość, że nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia, gdyż tak czy siak wszyscy szlachcice skazani byli na wyczekiwanie we własnych dworach.
- Zlituj, że się nade mną przyjacielu. Wesele daleko stąd, bodajże, dwa dni drogi od Strachajnicy! A mi się żenić chce, a Danusia podobno jest pięknym kwiatem!
- Jakie kobiety, jakie kwiaty ci w głowie. - Popukał się palcem w głowę. - Rozejrzyj się.
Szlachcic westchnął głośno, wyrażając swoją dezaprobatę. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał z ust starego znajomego.
- Chociaż daj mi się dostać do stajni. Pognam hen przed siebie i zanim się obejrzysz pozbędziemy się ich z podwórza!
- Pamiętasz, przyjacielu, tego młodego, żwawego chłopaka, syn młynarza jak się nie mylę. Chciał dorobić sobie jako stajenny. Miał chłopaczyna smykałkę do tego. Wysłałem go wczoraj, żeby spróbował przynieść mi coś ze stajni, czort wie co. Nie wrócił.
- Zwiał, jak się nadarzyła okazja, ot co.
- Wysoki jak brzoza, głupi jak koza. Patrz, tam pod topolą.
Gość długo wpatrywał się w postać, badał ją, rozmyślał, aż w końcu wydusił z siebie:
- Co on taki niemrawy.
- Jak wszyscy co tu przyleźli. Strach wyjść, niebezpieczni się wydają.
- Niebezpieczni?
- Tyś pijany od tego wina jeszcze? Służąca, jak tam ona miała... Ewunia... tak Ewunia, młode dziewczę jeszcze. Pranie rano chciała wywiesić. Jak tamten się rzucił na nią, szamotał się z nią, szarpał, aż w końcu ugryzł.
- Ugryzł?
- Opowiadałem ci tę historię wczoraj, jak żeśmy zabrali się z tobą i wujkiem Stanisławem za kolejną butelkę.
- Piękny wieczór, smutny poranek, przyjacielu. Mało pamiętam, lecz na co to komu. Cóżem my zrobimy teraz?
Hrabia milczał chwilę, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w kręcących się po jego posiadłości niezapowiedzianych intruzów. Dziwiło go niezmiernie, dlaczegóż to ich ciała są niemalże zielone, wręcz pozbawione naturalnego koloru skóry. Nie mógł rozgryźć, czemu to też są tacy agresywni, ani czemu też czasami podchodzą do dolnych okien i zaglądają przez nie, rozglądając się po pokojach. Jednak trapiło go jedno, najważniejsze pytanie - co należy zrobić, aby pozbyć się ich z własnych ziem.
- Odpocznij, przyjacielu. Pod wieczór spotkamy się wszyscy w salonie.

***

W salonie byli niemal wszyscy. Brakowało tylko samego gospodarza, który krzątał się jeszcze na górze, nerwowo chodząc po pokoju. Centralne miejsce zajęła sama hrabina Mrośnicka, ubrana w długą, zieloną suknię oraz biały, szykowny kapelusz. Choć w pokoju panował niesamowity zaduch, ona nie zamierzała przebrać się w wygodniejsze ciuchy. W końcu trzeba wyglądać olśniewająco, gdy w domu przebywają nadal goście. Przy kominku stał wujaszek Stanisław, który nadal odczuwał boleśnie wczorajszy wieczór i namiętny romans z butelką wina. Tuż koło niego stała jego naburmuszona małżonka - zrzędliwa, ale wygadana kobieta. Podobnie jak gospodyni, także nie zamierzała zmieniać założonej na siebie sukni. Na dwóch fotelach, ulokowanych na przeciwko wielkiej kanapy siedziało dwóch braci - reprezentantów rodziny. Oboje ubrani w szlachecki żupan, przepasani pasem, przy którym zwisał bezwładnie szable. Pierwsi rwali się do wojaczki, gdy dowiedzieli się o paradujących po włościach nieproszonych gościach. Na samym końcu pokoju, zgromadziła się cała służba właścicieli dworu. Stajenni, służące, kucharze - wszyscy wystraszeni, stłamszeni, po tym co spotkało Ewunie i syna młynarza. Nikt nie miał wątpliwości, że jakiekolwiek próby komunikacji z obcymi będą bezowocne.
- Mam już dość tego czekania! -wykrzyczał jeden z braci, wyciągając szable zza pasa - Przywitajmy ich, ot co, w staropolski sposób!
- Schowaj tę szabelkę gówniarzu, bo sobie krzywdę zrobisz - skwitował wujaszek, nabijając jedną ze swoich fajek.
- Gówniarzu!? Ja żem z braciszkiem w wojnie z Turcją wojował! Setki pojedynków wygrywałem!
- Walka na kije, gdy zjadałeś własne gile, to nie powód do chwały, bratanku.
Chłopak zaczerwienił się i natychmiast schował broń z powrotem na swoje miejsce, lecz zaraz wyrwał sie z drugi z braci, nieco starszy.
- Co jak co, drogi wujaszku, ale coś zrobić trzeba. Nie będę patrzył jak te czorcie wypierdki chodzą bezkarnie po włościach ojca.
- A co chcesz zrobić chwalebnego? Przegonić ich dwoma kawałkami żelastwa i szarżę na nich przypuścić?
- Ojciec ma muszkiety, o tam. - Wskazał palcem za okno, na stojącą samotnie szopę otuloną przez gąszcz intruzów.
- Iście szatańska intryga, bratanku. Sam Jan Sobieski bije pokłony. Rusz, że chociaż raz swoją pijacką makówką i pomyśl trochę. Malutka myszka się nie przeciśnie obok tych plugastw.
- Myszka może nie, ale ja tak - odezwał się gospodarz, który stanął dumnie we framudze. W rękach trzymał swoją niezawodną broń.
- Sufit mu się na głowę zwalił! - lamentowała zaniepokojona żona - Gdzieś ty będziesz po ciemku paradował!
- Daj spokój, kobieto. Dość już się nasłuchałem twoich żali od tych diabelskich trzech dni. Pora wreszcie zakończyć te błazenadę.
Gospodyni wstała, prychnęła pod nosem i opuściła salon, nie zwracając uwagi na stojącego na jej drodze małżonka. Tuż za nią pędem ruszyła jej przyjaciółka najlepsza - Aneczka. Wujaszek tylko wywrócił oczami, gdy zobaczył biegnącą żonę, która truchtając zadzierała suknie do góry.
- Słuchaj no, bracie - odezwał się wujaszek, ciągle bawiąc się wypuszczanym z fajki dymem - Toż to głupota pospolita tam wyłazić.
- Głupota pospolita to siedzieć tutaj i dopijać resztki z mojej piwnicy.
- Ojcze, pozwól nam iść! Pokażemy draniom! - wykrzyczał duet synów gospodarza, wyrywając się z foteli.
Hrabia jednak nie słuchał. Jeśli ma to zrobić dobrze, wolał iść samemu.


***

Na dworze zrobiło się już naprawdę ciemno, kiedy odważny szlachcic zadecydował, by wykonać to zadanie. Uzbrojony tylko w szablę, opatulonym ciepłym kożuchem, uchylił delikatnie frontalne drzwi i wyszedł na zewnątrz. Delikatnie puścił klamkę, byle nie wzbudzić zainteresowania intruzów. Nieproszeni goście krążyli po posiadłości, nie zwracając uwagi na samotną postać przyklejoną do wysokiego muru. "Jednak na coś przydał się ten stary wyga" - pomyślał szlachcic, starając się ostrożnie stawiać kroki, byle tylko się nie ujawnić. Jego żona miała go za tchórza, który boi się pojedynków, ani nie odpowiadana na wezwania króla. Tym razem chciał udowodnić, że jest zupełnie inaczej. Wszystko szło jak po maśle, gdyby nie malutka, wystająca cegłówka, która spadła z jednego słupów, uderzając o twardy kamień. Kilka osobników nerwowo obróciło się za siebie, nasłuchując, co też wydarzyło się za ich plecami. Hrabia zamarł bezruchu, karcąc siebie, że opuścił bezpieczne lokum. Napięcie opadło, gdy przeciwnicy odwrócili wzrok od murku, a sam gospodarz mógł kontynuować dalej swoją podróż. Jeszcze tylko kilka kroków dzieliło go od szopy, w której przechowywał broń na polowanie. W zwyczajnych warunkach jego eksponaty wiszą w salonie, dzięki czemu może chwalić się przyjezdnym, ile raz to też jego strzał dosiągł celu. Jednakże od feralnego wydarzenia sprzed kilku laty, gdy jeden z gości spowity sporą ilością trunków, urządził sobie polowanie na wiszące trofea, strącając ze ścian głowę jelenia, gospodarz zadecydował, że bezpieczniej będzie trzymać bronie z dala od domu. Podszedł do szopy, przekręcił kluczyk i błyskawicznie wtargnął do środka, chowając się przed wzrokiem obcych. Zapalił stojącą na skrzynce świece i zaczął pakować do worka najpierw garść amunicji, by następnie przerzucić na plecy trzy ciężkie muszkiety, które miały pomóc w oczyszczeniu podwórza. Walenie o drzwi przyprawiło go dreszcze. Skąd wiedzieli, że on tu jest? Hrabia był w patowej sytuacji, lecz wiedział, że prędzej czy później uda mu się stąd wydostać.


***

piątek, 16 sierpnia 2013

Byle do piątku

Każdy z nas ma czasem taki dzień, w którym na usta ciśnie się tylko iście polskie słowo, które w gangsterskich komediach jest wypowiadane średnio raz na minutę. Człowiek chce się zapaść pod ziemię, odpocząć od zgiełku oraz zapomnieć o frustrującym dniu. Jak sobie radzą z tym bohaterowie zaprezentowanego przeze mnie opowiadania? Zapraszam do lektury!





Powtórka



W pubie było tłoczno. W okresie wakacyjnym znalezienie wolnego stolika lub chociaż zwykłego, wygodnego miejsce przy barze graniczyło niemal z cudem. Nawet chodzące na najwyższych obrotach wentylatory nie potrafiły, choć trochę ochłodzić pomieszczenia. Okiennice otwarte na oścież wpuszczały do budynku dużą porcję promieni słonecznych, a sączące się z głośników rockowe ballady pozwalały dać zmęczonym pracownikom chwilę wytchnienia po ciężkim dniu.
Michael przedzierał się przez tłum, starając się dostać do wymarzonej lady, przy której dostanie obiecane piwo. Nie trawił takiej pogody. A jeszcze bardziej nienawidził swojej roboty. Ot, zwyczajna fucha przydzielana każdemu w najbliższej okolicy. Nikt nie mógł narzekać na płace, czy choćby warunki mieszkalne. Jednak mimo tego, Michael po kilku tygodniach przeklinał sam siebie, że zgodził się przenieść w ten sektor pracy. Fakt, że jego poprzednia robota odbiegała standardem, wcale nie napawał go nadzieją. W końcu ile można siedzieć w dokumentacji i codziennie tonąć w papierach. Wypisywanie kartotek nowych członków to żmudna harówka.
- To co zwykle, Matthew - wykrzyczał, dobijając się wreszcie do białej lady.
- Ciężki dzień? - zapytał tradycyjnie barman, nalewając piwo do dużego kufla.
- A daj spokój. Myślałem, że wyrwanie się z papierkowej roboty da mi chwilę wytchnienia.
- Bez efektów?
- Żadnych. Ty wiesz, co ten idiota dzisiaj zrobił?
Przerwał, aby napełnić gardło gorzkim trunkiem. Barman zaciekawiony, czyszcząc szklankę szmatką, zachęcał go do mówienia. Szykowała się kolejna interesująca historia.
- Założył się z kumplem, że zjedzie na monocyklu z dachu własnego domu, po czym z gracją i finezją wpadnie do basenu.
Barman zaśmiał się krótko, oczekując na dalszy rozwój wydarzeń.
- Jest cały?
Michael wywrócił oczami.
- Pomiędzy dwójką, a czwórką w szczęce może zmieścić papierosa. Jedyny uszczerbek, ale to jeszcze nic. Włącz to i podziwiaj.
Matthew uśmiechnął się szeroko, gdy zobaczył w dłoni przyjaciela malutkiego, czarnego pendrive'a. Choć regulamin wyrażał się jasno - żadnych filmów z akcji - to po chwili cały pub mógł podziwiać efekt pracy Michaela. Na ekranie toczyła się zagorzała rozmowa spowita dużą dozą alkoholu.

- Słuchaj stary! Widzisz tamtą górkę?
- No... no...
- Założę się, że nie zdołasz sturlać się z niej prosto na dół!
- Ja nie dam rady?! Potrzymaj mi piwo!


Michael wykonał gest bezradności, gdy roześmiany barman poklepał go po plecach. Starał się współczuć i służyć radą, lecz tylko jego przyjaciel fundował mu codzienną dawkę śmiechu filmami z własnych syzyfowych działań.
- Widzisz, Matthew. Tylko mi musiał trafić się ćwierćinteligent z IQ na poziomie chomika.
- E, tam. Przesadzasz stary! - odezwał się nagle czarnoskóry mężczyzna siedzący po prawej stronie.
Obrócił się na taborecie w stronę dwójki rozmówców. Oparł ręce na udach i odetchnął głęboko, starając się dać upust emocjom.
- Do teraz mnie nosi, jak sobie o tym przypominam. Po raz pierwszy tak się nalatałem! Dzieciakowi zamarzyło się, kurde tournee po ruchliwych ulicach i o! - Podwinął rękaw i wskazał kurtuazyjnie na zdartą skórę na łokciach - Mała pamiątka po wyścigu z małym piratem drogowym. Trzy przecznice go goniłem!
- Panie, panie! I ty to nazywasz ciężkim dniem? - Tym razem z tłumu wyszedł brodacz ubrany niczym harleyowiec.
Barman przestał zajmować się kuflami i szklankami, a sam usadowił się na wysokim krześle. Zapowiadał się ciekawy wieczór.
- Od sześciu lat zajmuję się tym rozpieszczonym nastolatkiem! Sześć lat! Co piątek, dosłownie co tydzień mam urwanie głowy! Ostatnio, gdy imprezował w jednym z tych śmiesznych klubów, w aktorzynę się zabawił, bohater co ich mało! Ledwo go wyciągnąłem z opresji, kiedy sytuacja zaczęła się robić nieciekawa. Nos złamany i ręka zwichnięta, ale chłopaczyna, jakoś się wyliże chyba.
Zgromadzeni w półkolu mężczyźni pokiwali z uznaniem dla opowiadających opiekunów. Niemal każdy tego wieczoru chciał opisać swoją najcięższą przygodę, jaką mu było daną przeżyć podczas stażu w pracy. Niektórzy mieli nawet czarne pendrive'y z własnymi doświadczeniami. Napięta atmosfera została rozładowana, a obrońcy po wyczerpującym, zaskakującym dniu mieli w końcu powody do biesiadowania.
- Co, jak co panowie - odezwał się śmiele Michael - Robota ciężka jak diabli, ale mimo wszystko nie możemy narzekać na nudę.
Współtowarzysze wyrazili aprobatę, unosząc swoje kufle ku górze.
- Nuda, nie nuda przynajmniej weselej mamy niż ci z dokumentacji - zakomunikował najniższy z grupy.
- I to jak! - wrzasnął brodacz - A i płace dobre!
- A i satysfakcja z zawodu! - wtrącił się czarnoskóry opiekun.
Tłum zawtórował głośnym okrzykiem. W sali rozległo się nagle głośne pikanie, a każdy z obecnych spojrzał na swój zegarek, licząc, że to nie jego wzywają ponownie do działania. Michael westchnął głośno, gdy zobaczył żarzącą się czerwoną lampkę na swoim nadgarstku.
- Super. Mamy kandydata do nagrody Darwina. Dzięki za wieczór, Matthew.
- Do usług.
Michael podszedł do luźnych drzwiczek, upewniając się, czy aby na pewno jest gotowy do odlotu.
- Zazdroszczę ci nieco.
Opiekun zadrżał nieco, słysząc głos swojego przełożonego, który jest najbliżej Głównego Szefa. Masywny mężczyzna zakładał na ramiona skórzane rzemyki, spoglądając ukradkiem na zdezorientowanego Michaela. Ten nie wiele razy miał okazję rozmawiać z Gabrielem.
- Dlaczego? - wydukał w końcu z siebie, gdy wyszedł z osłupienia.
- Twój zegarek wzywa cię raptem dwa razy dziennie, jak nie rzadziej.
- Cóż... - przerwał, gdy poczuł, że musi w końcu rozprostować zmęczone, ściśnięte w pubie skrzydła - Niełatwa jest rola Anioła Stróża.
- Piotr też mi to powtarza, lecz mówi także, że to co robimy to cenny dar.
- Dar?
- Jego darem jest wpuszczanie do nas ludzi, którzy uczynią to miejsce jeszcze lepszym. Naszym zaś... - zawahał się chwilę, aby przewiesić przez szyję szarą torbę - Naszym darem jest chronienie ludzi przed naszym byłym bratem, Michael. Jesteśmy ich tarczą.
- Mogę widzieć kim ty się opiekujesz?
- Nie chcesz wiedzieć. - Odleciał błyskawicznie w dół, znikając pomiędzy gęstymi, burzowymi chmurami. Michael zdołał przeczytać jeszcze napis na metalowym zdobieniu torby oraz rozszyfrować wygrawerowany na niej symbol. Trupia czaszka oraz duży, wyraźny napis: JACKASS, nie pozostawiały żadnych złudzeń.

***************************************************************************

niedziela, 11 sierpnia 2013

... I Nikolaj odchodzi

Trylogia oficjalnie zakończona. Prezentuję ostatnią, szóstą część przygód Nikolaja. Polecam czytanie z kawałkiem A Tout Le Monde, którego tekst idealnie wpasowuje się w historię Nikolaja. Miłej lektury!



UPADEK NIEBA cz.II

Opowieść


Zanim nastąpił dzień Sądu lub jak kto woli wojna nuklearna, Grozisk zamieszkany był przez raptem trzy tysiące mieszkańców. Moja matka była lokalną szwaczką, a ojciec pracował w elektrowni. Życie, jak każde inne. Każdy mieszkaniec miasta zdawał sobie sprawę, że pod miastem ciągnie się sieć tuneli oraz Bóg wie, co jest zamknięte za tymi hermetycznymi drzwiami. Dzieci straszono, że każdej nocy z podziemi wydostają się straszne potwory, które porywają niegrzeczne pociechy i wciągają je za sobą do kompleksu. Ot, zwyczajna, miejscowa legenda. W rzeczywistości podziemia zostały zbudowane dużo wcześniej przed wybuchem wojny. Podczas Zimnej Wojny, gdy napięcie na świecie sięgało zenitu, w tej o to bazie, opracowywano plany, które w razie konfliktu miały przeważyć szale zwycięstwa na korzyść Bloku Wschodniego. Jajogłowi dwoili i troili się, byle tylko zaspokoić żądzę władzy kolejnych dowódców. Miasto miało być tylko przykrywką. Zwykłym tłem dla piekielnych działań pod nami. Żylibyśmy tak dalej - w spokoju, bez szwanku, gdyby nie wybuch elektrowni. Władze od razu o eksplozje posądzili Amerykanów, tłumacząc, że tylko oni, byli w stanie dokonać takiego zamachu. W rzeczywistości zadecydował o tym jeden, ludzki błąd. Mojego ojca, jak byli przekonani wszyscy mieszkańcy. Chwila nieuwagi i sielanka zmieniła się w koszmar. Reakcja była błyskawiczna. Rutynowe, monotonne życie zamarło. Miasto ze spokojnego siedliska zmieniło się w rozwścieczony i zdezorientowany pszczeli ul. Setki osób opuszczały miasto w pośpiechu. Zostawiając stare życie za sobą i próbując rozpocząć kolejne, byle jak najdalej od przeklętego miasta. Raptem rok po wybuchu Czarnobyla, pora była na naszą elektrownie. Władze nie popełniły błędów przeszłości. Ewakuacja przebiegała szybko, jednak kalkulacje były brutalne. Autobusów przyjechało po prostu za mało. Przepustkę do raju, otrzymali ci, którzy byli najszybsi. Nieważne, czy wypychałeś nogą z pojazdu własnego sąsiada, z którym dzieliłeś pół swojego życia, czy zwykłego obywatela, którego po raz pierwszy widzisz na oczy. Walka była nierówna. Choć z mamą udało nam się dostać pod same drzwi autobusu, one nagle zatrzasnęły się tuż przed naszymi twarzami. Gburowaty kierowca, tylko bezradnie rozłożył ręce. Nasz bilet do nieba został podarty na kawałki. Obiecali, że przyślą kolejne busy po nas i po pracowników kompleksu. Czekaliśmy kilka dni, rozpaczliwie, wyglądając na jedyną drogę prowadzącą do miasta. Nic. Pustka. Pozostała nam tylko kurcząca się nadzieja, a z nią szansa na przeżycie. Frustracja przerodziła się w strach. Pracownicy kompleksu pierwsi poznali jego smak. Zabarykadowali się w bunkrze, licząc, że starczy im zapasów. Na nic zdały się regularne walenia w chromowane drzwi. Zostało nas osiemdziesięciu. Osiemdziesiąt błąkających się dusz po opuszczonych zgliszczach miasta. Chmura oparów przyszła szybciej niż się spodziewaliśmy. Każdy zdawał sobie sprawę jaką jego ciało przyjęło dawkę. Każdy nosił w sobie śmiercionośną bombę z licznikiem, który w dowolnej chwili może wskazać prostokątne zero na ekraniku. Piwnice mieszkań i prowizorycznie wykonane maski dały nam nieco ochrony. Pierwsi padali najstarsi. Już po miesiącu zostało nas tylko siedemdziesiąt jeden osób. Promieniowanie niemal każdego dnia domagało się kolejnej ofiary. Zapasy jedzenia malały w zastraszającym tempie. Brakowało niemal wszystkiego. Z racji tego, że miałam dopiero siedemnaście lat dostawałam dość solidne racje żywieniowe, także moja mama oddawała mi część swoich zapasów. Po kilku miesiącach zostało nas czterdziestu. Strach ustąpił miejsca wściekłości. Ta zamieniła się w nienawiść. Każdy dość miał życia poza granicami raju. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że hermetyczne drzwi, nawet nie drgną, lecz mimo to udało się znaleźć drogę do podziemnych tuneli. Atak był szybki. Zaskakujący. Brutalny. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Oczekiwano silnego oporu. Walki o własne życie. Jak się później okazało, mało kto próbował walczyć z mieszkańcami Groziska. Mdła i słaba linia obrony została szybko przełamana. Nasza grupka traktowała zdobycie bunkra niczym wygranie wielkiej bitwy. Jednak czy pokonanie własnych współbratyńców to powód do dumy? Jak się później okazało, pracownicy już przed naszym przybyciem sami popełniali samobójstwa. Nikt nie miał ochoty zaglądać do kolejnych pomieszczeń. Nikt także, nie zamierzał grzebać zmarłych. Uznano, że to miejsce powinno być ich grobem. Zapasy jedzenia starczyły na dobry rok. Mówię dobry, bo naprawdę dobrze nam się wiodło. Udało nam się nawet stworzyć, coś na rodzaj podziemnej cywilizacji. Nikt nie narzekał na brak czegokolwiek. Dopiero wtedy nasz sen zmienił się w koszmar. Kompleks nie był bazą danych, ani siedzibą informacji. Wszystko wydarzyło się raptem dwa lata temu. Kilku ludzi nie wróciło z polowania, a z dalszych, niezbadanych partii tuneli, dochodziły dźwięki, których nikt nie chciał słyszeć. 19 kwietnia to był nasz własny, gorzki koniec. Bestie wysypały się z kompleksu jak robactwo. Walka była nierówna. Choć sama umiałam już posługiwać się bronią, przewaga Rogarów była miażdżąca. Gdy ataki ustały, na placu boju widziałam tylko kilkanaście ludzkich konturów. Odrapani, oblepieni krwią, bez nadziei w sercu. Nasza Atlantyda upadła. Mnóstwo było pytań bez odpowiedzi. Za dużo. 27 kwietnia pochowałam własną matkę. Kolejne żniwo promieniowania. Z trudem przyszło mi wypisywać na nagrobku inskrypcje, lecz jeszcze trudniej, było mi przyjąć, że moja grupka się po prostu rozpadła. Kilkanaście ciężkich i żmudnych dni, zajęło nam przeglądanie dokumentów z pomieszczeń. Aż wreszcie puzzle zaczęły układać się w całość. Kompleks był niczym innym, jak obiektem badawczym nad anomaliami fauny i flory z okolicy Czarnobyla i Prypeci. Jednak jedna teczka, trzymana w sejfie, wzbudziła w nas prawdziwą żądzę zemsty. Do dziś pamiętam fragmenty tego cyrografu:
Operacja: Upadek nieba
W dniu 15.06.1995 ma nastąpić rozpoczęcie projektu. O godzinie 12:00 dojdzie do wybuchu reaktora spowodowanego zwolnieniem zabezpieczeń chłodzenia. Kompleks wojskowy umiejscowiony w lesie powinien zostać ostrzeżony o projekcie. Grozisk ma zostać ewakuowane, lecz w mieście zostanie grupka osiemdziesięciu przypadkowych obywateli oraz załoga obiektu badawczego "Hybryda". Pracownicy mają za zadanie obserwować zachowania oraz instynkty ludzkie mające pomóc im przetrwać. W tym samym czasie naukowcy laboratorium powinni rozpocząć badania i eksperymenty na dostarczonych z okolic Czarnobyla anomalii. Projekt: Upadek nieba powinien trwać trzy lata. Po tym czasie załoga zostanie bezpiecznie ewakuowana.
Tak pokrótce. Reszta to szczegółowy i rygorystyczny regulamin oraz kodeks zachowań dla pracowników tego przeklętego kompleksu. Byliśmy niczym innym jak kukiełkami w ramach militarnego testu. Projekt skończyłby się szybciej, lecz Dzień Sądu pokrzyżował władzom plany. Coś co miało być zwykłym przedstawieniem, urzeczywistniło się. Bomby spadły daleko od nas, lecz naszemu miastu udało się jakimś cudem uniknąć promieniowania. Mimo tego byliśmy w rozsypce. Brakowało nam kogoś, kto tchnie w nas życia. Kogoś, kto nas poprowadzi. Prośby zostały spełnione. Do naszego kompleksu wpadł wymęczony, wychudzony do granic możliwości starzec. Odziany tylko w czarną szatę, poruszający się za pomocą laski wyglądał jak dar od niebios. Przez kilka dni majaczył przez sen, o bestiach, o czarnym niebie, o błogosławieństwie. Gdy stanął na nogi, szybko stał się naszym prorokiem. Mentorem. Kimś, kto poprowadzi nas do wymarzonej zemsty. Staliśmy się wyznawcami bestii. Ich potęgi. Ich siły. Ich zdolności. Starzec, czyli Nor twierdził, że Rogary są mądrzejsze niż nam się wydaje. Jego słowa szybko trafiły do zdesperowanych umysłów. Staliśmy się Czarnymi Wyznawcami. Po katastrofie przyjmowaliśmy każdego, kto się zapędzał na nasze tereny. Tym, którzy nie chcieli służyć bestiom... składaliśmy w ofierze. Jako dar dla bestii. Jednak starzec nakreślił nam kolejne zadania. Złapanie jednego Rogara, graniczyło z cudem, a co dopiero siedmiu. Gdy pytaliśmy go, dlaczego chcemy to uczynić, szeptał tylko jedno zdanie: A gdy otworzył pieczęć siódmą, zapanowała w niebie cisza jakby na pół godziny. Skutecznie wzbudził ciekawość. Łapanie bestii stało się naszym celem. Choć nie przestaliśmy ich czcić, ani podziwiać, prośba naszego proroka musiała zostać wyegzekwowana. Dopiero później dowiedziałam się, że zostanie odprawiony rytuał...
Długo stałem wryty w ziemię, łapiąc garściami słowa z ust Evy. Byłem w szoku. Wszystkie odpowiedzi na męczące mnie od początku podróży pytania miałem podane jak na tacy. Nie wiedziałem, czy mam jej współczuć ciężkiej przeprawy, czy posłać kulkę w łeb w zamian za to, że wielbione przez nią bestie rozszarpały Władimira, zmusiły do kapitulacji Saszę i sprawiły, że Jurij jest w już lepszym miejscu. W ciągu trzech dni straciłem trzech przyjaciół. Dopiero teraz, po tej historii dotarło do mnie, ile znaczy w tych czasach, posiadać kogoś, kto zawsze poda ci dłoń, gdy upadniesz. Pierwszy raz od dłuższego czasu nareszcie czułem, że stąpam po odpowiedniej ścieżce. Widziałem jej koniec, ale jeszcze nie teraz.
- Prowadź nas do nich - syknąłem wściekły.
Gregori kiwnął w jej stronę głową, lecz ona mimo to twardo stała w miejscu.
- Nigdzie się stąd nie ruszam. Zabijesz ich.
- Ciebie także zabije, jeśli mnie tam nie zaprowadzisz.
Wiedziałem, że miała ochotę mnie rozszarpać. Wbić swoje paznokcie w moje gardło i widzieć jak ulatuje ze mnie życie. Po chwili byliśmy już ogarnięci przez ciemną otchłań labiryntu tuneli.

***************************************************************************

Zemsta


Szliśmy długo, gdyż Eva najprawdopodobniej prowadziła nas okrężną drogą, byle dać swoim wyznawcom więcej czasu. Napaść we dwójkę na uzbrojonych wyznawców wydawała się śmieszna, wręcz absurdalna.
- Myślisz, że prowadzi nas prosto do nich? - zagarnął Gregori, upewniając się, czy Eva nic nie słyszy. Ta jednak obojętna brnęła naprzód, mając świadomość, że próba ucieczki skończy się śmiercią.
- Nie. To byłoby za proste. Chce dać im więcej czasu. Liczy na to, że rytuał zostanie odprawiony bez niej.
- Trzeba zakończyć tę błazenadę.
Eva zatrzymała się na jednym z rozwidleń i rzuciła krótko:
- W prawo i mocno w lewo i dojdziecie do wartowników.
- A oni przywitają nas w iście bestialskim stylu i skończymy w nożem w plecach? - żartował Gregori, choć mi wcale nie było do śmiechu.
- Prowadź - wykrztusiłem z siebie, zachęcając ją lufą karabinu - Jeden ruch, jedno słowo i...
Zgasiłem latarkę, upewniłem się czy Gregori jest gotowy i ruszyliśmy za Evą. Nie oszukała nas. Wartownicy stali tuż koło siebie przy rozpalonym, wątłym ognisku. Rozmawiali żwawo, nie zważając na zbliżające się niebezpieczeństwo.
- Stój - szepnąłem, łapiąc Eve za bark - Pójdziesz pierwsza. Udawaj, że wszystko w porządku.
Nie byłem pewny zachowania wyznawczyni, lecz do głowy nie przyszedł mi żaden inny pomysł.
- Zatrzymaj się! Ręce za głowę!
Kobieta posłusznie wykonała rozkaz wojowników.
- Podejdź bliżej ognia. Tylko żadnych gwałtownych ruchów! - zagaił drugi.
- W mordę! Eva!
- Za mną są ci dwaj z cmentarzyska!
Wiedziałem, że do tego dojdzie. Gregori wyskoczył z czeluści ciemności i posłał serię w jednego z wartowników. Ten zwalił się na ognisko, sprawiając, że ledwo widziałem swojego przeciwnika. Eva biegła ile sił w nogach, byle tylko nie zostać złapaną przez Gregoriego, który pędem ruszył za nią w pogoń. Ja miałem w tej chwil inny problem. Uderzyłem wartownika w twarz, słysząc głośne chrupnięcie kości. Pewnie złamałem mu nos. Ten odwzajemnił się silnym kopniakiem w obolałe jeszcze biodra. Zwinąłem się z bólu, lecz zdołałem uniknąć ciosu pięścią. Wyciągnąłem z kieszeni nóż, uchyliłem się przed uderzeniem i zmieściłem ostrze pod jednym z żeber. Czarny wyznawca zastygł w bezruchu, próbował jeszcze chwycić mnie masywnymi rękoma za kark, lecz nie dałem mu tej satysfakcji. Przekręciłem nóż, po czym odepchnąłem od siebie bezwładne ciało. Nigdzie nie widziałem jednak Gregoriego. Dopiero po dłuższej chwili pojawił się w polu widzenia. Samotnie.
- Zniknęła w jednym z tuneli. Nie mamy czasu.
Nie miałem ochoty nawet odpowiadać. Pozostawało nam tylko liczyć, że zdążymy przerwać ten chory rytuał, o którym mówiła Eva.
- Nie, kurwa, nie teraz. - Jak na złość, latarka zaczęła powoli wysiadać. Przeszukanie wartowników także nic nie dało. Po chwili urządzenie zgasło na wieki.
- Pięknie, kurwa. Pięknie.
W ciemności wyznawcy wyłapaliby nas jak muchy. Chyba, że zajęci są na tyle obrządkami, że nawet panikująca Eva nie zdołała ich namówić do przeszukania kompleksu. Brak światła spowolnił nas na tyle, że zmuszeni byliśmy poruszać się żółwim tempem tuż przy metalowych ścianach. Jak na zawołanie w lewym tunelu paliło się ognisko, lecz po wartownikach, nie było śladu.
- Stój. A jak to pułapka?
Gregori miał rację. Nie pozostało nam nic innego, jak skręcić w prawo i liczyć, że nie zostaniemy dostrzeżeni przez czarny patrol. Dotyk metalu męczył niemiłosiernie, do momentu...
- Gregori... Tu są chyba jakieś drzwi. Pomóż mi.
Długa belka zwaliła się z hukiem na podłogę, a my sami wkurzeni na siebie za spowodowany hałas, zniknęliśmy w pomieszczeniu. Nasze nogi wadziły o najróżniejsze przedmioty. Począwszy od kolejnych stert kartek, a na drewnianych obudowaniach starych mebli kończąc. Tak jak oczekiwaliśmy, natrafiliśmy na kolejne przejście. Głosy. Ludzkie. Zewsząd. Drzwi za nami zatrzasnęły się. Wokół nas rozbłysnęły światła niczym halogeny ze stadionu piłkarskiego. Nic nie było w stanie opisać tego co widzieliśmy. Nic. Czarni otoczyli nas kołem, trzymając w rękach zapalone pochodnie. Z założonym na głowę kapturem i nucąc niezrozumiałą dla nas pieśń wyglądali przerażająco. Na środku pokoju w szerokim na kilka metrów dole dochodziło głośne wycie i ryczenie bestii.
- Podejdźcie bliżej wybrańcy! Porzućcie broń, porzućcie złość!
Starzec stojący tuż nad bestiami, odziany był tak samo jak pozostali wyznawcy, z tą różnicą, że na głowie miał dziwny diadem, przypominający liść laurowy, którym honorowano gladiatorów na arenie. W lewej ręce trzymał swoją laskę, zaś w drugiej grubą, brązową księgę. Czarni zaczęli zaciskać pierścień wokół pokoju. Nigdzie nie mogłem dostrzec Evy. Szykowałem się do strzału, podobny plan miał Gregori, który kiwnął głową w moją stronę. Bum. Bum. Po chwili leżeliśmy twarzą do ziemi, pozbawieni broni, pozbawieni honoru.
- Ci dwaj! - wskazał na nas palcem - Przeciwstawiają się naszej wizji życia! Naszej wierze! Naszej nadziei na lepsze jutro! Bestie domagają się ofiary, zanim same staną się naszym wybawieniem od doczesnych trosk! Przynieść ją!
Drzwi po przeciwległej stronie otworzyły się na oścież, a w niej pojawiły się dwie czarne postacie niosące ze sobą Eve, która wierzgała się na wszystkie strony.
- Towarzyszyć im będzie ona! Została wskazana przez nas wszystkich! Została naznaczona jako wybawicielka nas tutaj zgromadzonych!
Eva wylądowała tuż koło naszej dwójki, zaś starzec kontynuował:
- Trójka wybrańców zostanie zaraz złożona w ofierze jako dar dla bestii!
Tłum zawył głośno, a ja zastanawiałem się jak wybrnąć z obecnej sytuacji. Po raz pierwszy bałem się śmierci. Nie w ten sposób. Nie w paszczach bestii.
- A więc tutaj rozejdą się nasze drogi, towarzyszu. Byłeś mi jak brat, którego nie miałem. Byłeś jak przyjaciel, którego straciłem. Byłeś tym, który towarzyszył mi, aż do końca.
Czarny za Gregorim skulił się z bólu, czując uderzenie łokciem. Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Starzec przerwał swoje kazanie, gdy spojrzał na naszą trójkę. Także Eva nie pozostawała obojętna.
- Ratuj się durniu! - Gregori posyłał serię w zdezorientowanych wyznawców, a ja sam chwyciłem Eve za przegub i pociągnąłem za sobą, lecz ta opierała się.
- Uciekajmy do cholery!
Z całej siły wepchnąłem ją za drzwi i razem przebiegliśmy przez czarne czeluście pokoju. Ostrzał z LKM-u ustał, a w tle usłyszałem tylko głośny śmiech Gregoriego. Był wolny. Nareszcie uwolnił się z kajdan niewoli tego świata. Tuż za nami rozlegały się już okrzyki wyznawców oraz strzały z karabinów, które jakimś cudem nas mijały.
- Tędy! - krzyknęła Eva, skręcając w lewy tunel.
W oddali żarzyło się ognisko, lecz na szczęście wszyscy czarni zgromadzeni byli na rytuale, wiec przeszliśmy niezauważeni.
- Tutaj! Pomóż mi.
Razem przekręciliśmy masywny kurek hydrauliczny, a następnie otworzyliśmy masywne, ogromne drzwi. Rzuciłem w stronę Evy swój plecak, oddałem jej niezawodnego Glocka.
- Co ty wyprawiasz, do cholery!? Tam jest drugie wyjście!
- Uciekaj, Eva. Znajdź to, czego nigdy nie znalazłaś.
- Ale...
Pchnąłem barkiem mocne drzwi i zakręciłem kurek. Eva była wolna. Pora na mnie. Przeładowałem kałasznikowa i czekałem na spotkanie z czarnymi. Światełko w moim tunelu zbliżało się do mnie jak rozpędzony pociąg. Byłem już u kresu ścieżki. Jeszcze tylko kilka kroków. Kilka oddechów. Puściłem pierwszą serię, gdy zobaczyłem pierwszą smugę latarki, potem kolejną i następną. Szedłem na spotkanie z wyznawcami. Uczucie silnego bólu w prawy udzie było jak ukojenie. Ponownie moje ciało ogarnęły dreszcze, tym razem lewy bark odmówiły współpracy. Upadłem na kolana. Czekałem na ten jeden pocisk, który uczyni mnie wolnym. Marzyłem o naboju, który zaprowadzi mnie wreszcie do mojego, własnego raju. Chciałem dołączyć do przyjaciół połkniętych przez ciemność tego świata. Wystarczył tylko jeden celny strzał. Strzał, który zakończy moją wędrówkę.

***************************************************************************

sobota, 10 sierpnia 2013

Nikolaj powraca...

Powrót do przeszłości, czyli nareszcie dalsze losy Nikolaja!



Przypomnienie trylogii:

Raj cz.I
http://beegossskrobie.blogspot.com/2013/03/najwiekszym-niebezpieczenstwem-jestesmy.html

Raj cz.II
http://beegossskrobie.blogspot.com/2013/03/czas-apokalipsy.html

Utracona ścieżka cz.I
http://beegossskrobie.blogspot.com/2013/04/nadzieja-umiera-ostatnia.html

Utracona ścieżka cz.II
http://beegossskrobie.blogspot.com/2013/04/wyzwolenie.html




UPADEK NIEBA cz.I

Mrok


"Mówili, że gdy to się stało całe sklepienie niebieskie spadło na ziemie niczym czarny całun. Określano ten dzień Sądem Ostatecznym. Końcem cierpliwości Boga. Gdy wydawało się, że trąbienie w mediach to tylko przerysowane i wyolbrzymione fakty, spadła pierwsza głowica. Coś, co ludzie nazywali Moskwą stało się jedną, wielką nekropolią. Chwilę później piekło zstąpiło na Ziemię. Europa stała się jednym wielkim cmentarzyskiem. Miejscem spoczynku nadziei na lepsze jutro. Zabawne, ile tysiącleci ludzie włożyli w XXI - wieczny ład i porządek, aby w ciągu mgnieniu oka przemienić je w relikt przeszłości. Od roku żyję jak wirus w obcym organizmie. Tym, którym udało się przeżyć Bóg dał albo drugą szansę, albo chciał mieć świadków naszego upadku. Niezależnie od tego, każda zagubiona dusza na tym świecie ma tylko jeden cel - przeżyć"

***************************************************************************

W piekle


Ściany w porównaniu do poprzednich pomieszczeń były wręcz nietknięte. Gdzieniegdzie można było dostrzec powywieszane plakaty informujące o najważniejszych wydarzeniach w mieście. Najwcześniejszy informował o rodzinnym festynie, który miał odbyć się kilka dni po katastrofie. Odwróciłem wzrok od posterów i starałem się skupić na śledzeniu wyznawców. Szliśmy powoli. Im dalej zapędzaliśmy się w tunel, tym mniej docierało do nas wątłego światła z zewnątrz. W miejscu, w którym na chwilę przystanęliśmy ledwo byłem w stanie dostrzec Gregoriego wiążącego sznurowadła ciężkich butów.
- Schody - rzucił nagle, oświetlając rozległe stopnie prowadzące w dół.
Stąpaliśmy po metalowych kratach z gracją baletnicy, starając się robić to najciszej jak potrafimy. Paskudny, odrażający zapach bestii był coraz bardziej intensywny. Momentami stopy kleiły nam się do podłogi umazanej śluzem wydzielanym przez ciągniętego potwora. Schody ciągnęły się bez końca, a ja miałem już powoli dość skradania się w stronę czarnych wyznawców. Wreszcie. Znaleźliśmy się w ciemnym, obskurnym tunelu przebiegającym pod miastem. Najprawdopodobniej wraz z Gregorim znajdowaliśmy się w opuszczonym kompleksie wojskowym będącym pozostałością po Zimnej Wojnie. Śluz wydzielany z bestii miał nam służyć jak drogowskaz mający doprowadzić nas do tajemniczej kobiety o blond włosach. Tunele rozgałęziały się niczym królestwo mrówek, sprawiając nam nie lada problem ze zlokalizowaniem, gdzie się znajdujemy.
- Nosz, kurwa mać. Chiński szajs - zaklął za moimi plecami Gregori, trzaskając otwartą dłonią w obudowę latarki.
Nic z tego. Ta pozostawała niewzruszona. Liczyłem na to, że moja mnie nie zawiedzie i będziemy mogli kontynuować podróż ze świadomością, że będziemy mieli pełną kontrolę nad zaistniałą sytuacją. Gdy wydawało się, że podłużny tunel nie ma końca, nagle przed oczami stanęło nam rozwidlenie, a my za nic w świecie nie wiedzieliśmy, w którą stronę powinniśmy się udać. Po śluzie bestii nie było śladu.
- Wzięli ją na barana do cholery!? - skwitował wściekły Gregori.
Światło latarki błądziło po czarnych, nieprzeniknionych tunelach, a ja starałem się dostrzec cokolwiek, co byłoby nas w stanie nakierować na odpowiedni trop. Czy to nie jest czasem... Skręciłem gwałtownie w prawo, zostawiając za sobą zdezorientowanego Gregoriego, który klął siarczyście pod nosem, dając upust swoim emocjom. Uklęknąłem i dotknąłem czerwonej mazi, która wypełniała niemal cały boczny tunel. Po chwili nie miałem już wątpliwości do kogo należy ta krew. Czarny wyznawca, leżał z rozerwaną klatą piersiową, z której sączyła się jeszcze świeża posoka. Kawałek dalej leżało kolejne ciało. Kończyny były porozrzucane po kompleksie niczym kręgle, po celnym uderzeniu kulą. Poznałem twarz młodzieńca, z którego naśmiewali się jego współtowarzysze. Biedaczyna. W kącie, za skupiskiem skrzynek oraz beczek znalazłem pozostałych wojowników eskortujących bestie. Po kobiecie nie było śladu. Musiała przecisnąć się, którymś z szybów wentylacyjnych lub zwyczajnie umknąć pazurom potwora. Cholera - skoro oni są tu, to bestia...
- Gregori!
Bestia wyskoczyła z ciemności prawego tunelu niczym bełt wystrzelony z kuszy. Gregori cudem uniknął niechybnej śmierci, w ostatnim momencie kładąc się na ziemię. Nie mam pojęcia jakim cudem wypracował sobie taki refleks. Potwór z całym impetem wpadł na ścianę, co dało mi czas, żeby wesprzeć kompana w nierównej walce. Zrzuciłem z pleców ukochanego kałasznikowa, odbezpieczyłem drania i posłałem serię w bestię. Przekląłem głośno, gdy pociski ominęły cel i poszybowały daleko w czarną otchłań kompleksu. Po chwili rozbrzmiał LKM Gregoriego. Broń wypluwała z siebie śmiercionośne naboje, lecz potwór miał już własny plan, jak uniknąć pocisków i na nas zapolować. Zanim zorientowałem się, co się dzieje, bestia z całym impetem wskoczyła na mnie swoim cielskiem. Uderzyłem z łomotem o betonową posadzkę, czując jak moje kości wyją z bólu. Zamroczyło mi się przed oczami, a w uszach dzwoniło mi od upadku. Latarka wypadła mi z rąk i poturlała się w przeciwległą stronę. Gdy odzyskałem świadomość, pysk bestii był tuż nade mną. Błyskawicznie uchyliłem się przed ciosem masywnym, owłosionym łapskiem. Pazury przejechały tylko po betonie, nie wyrządzając mi żadnej krzywdy. Chwyciłem za broń i ostatkiem sił, przyłożyłem mu w paszczę kolbą. Potwór zawył głośno. Przez chwilę poczułem się dumny, że mimo osłabienia, udało mi się zadać taki ból przerażającemu wrogowi. Bestia wydała z siebie mrożący krew w żyłach ryk, który echem rozbrzmiał po ścianach kompleksu. Zwierzę upadło tuż pod moimi stopami, dysząc ciężko i ledwo przebierając nogami. Skróciłem jego męki krótką serią z kałasznikowa. Po chwili było już po wszystkim.
- Nie ma za co, do cholery!
- Lepsze niż jakiś tam niedźwiedź, co?
- Daj spokój. Zwijamy się stąd.
Zlokalizowałem słabe światło latarki i chwyciłem za najbardziej potrzebną rzecz, gdy przychodzi stanąć twarzą w twarz z ciemnością. Posłałem smugę w Gregoriego, który szybkim ruchem dłoni zakrył sobie twarz:
- Oszczędzaj to ustrojstwo.
- Spokojnie. Solidna firma!
Gregori chciał coś dodać, lecz krzyki z przeciwległego tunelu odmówiły mu tej przyjemności. Kilkanaście smug światła przecinało wskroś ciemność, a nam nie pozostało nic innego, jak zgasić latarkę i liczyć na cud.
- Nikolaj... - syknął Gregori i pociągnął mnie za rękę jak niesforne dziecko.
Cuda jednak się zdarzają. Nie wiem, jakim sposobem przeoczyliśmy pomieszczenie po lewej stronie. Przez szparkę w drzwiach ledwo widzieliśmy kontury postaci, które zmierzały w stronę rzezi, którą urządziła sobie bestia, zanim została przez nas zabita.
- Tam jest dwóch kolejnych!
- I tu jest jeden!
- Gdzie jest do cholery, Eva!?
Czarni krzątali się wokół poległych towarzyszy, starając się ustalić, gdzie podziała się bestia. Jeden z nich odłączył się od grupy i zmierzał w naszą stronę. Światło jego latarki, raz po raz natrafiało na szparę w drzwiach, lecz wyznawca był na tyle nierozgarnięty lub tak sparaliżowany przez strach, że nawet nie myślał, żeby przeszukać nasze pomieszczenie. Przeklął po cichu, gdy udało mu się wreszcie znaleźć truchło potwora. Czubkiem buta szturchnął ciało, po czym natychmiast się odsunął, przeczuwając najgorsze. Gdy upewnił się, że bestia została odesłana do zaświatów krzyknął:
- Rogar nie żyje! Jest tutaj!
Nigdy bym nie przypuszczał, żeby umięśnioną, ubarwioną na czarno, czworonożną bestie można było nazwać niczym skandynawskiego wodza wikingów. Przeczekaliśmy z Gregorim aż grupka skupiona przy bestii wreszcie odejdzie od truchła i wróci tam skąd przyszła. Niestety. Tym razem szczęście nie było po naszej stronie.
- Przeszukać tunele. Nie zaczniemy bez Evy.
Głos musiał pochodzić od najstarszego z watahy. Twardy, basowy głos przebijał się przez kakofonie młodocianych głosów. Kto by pomyślał. Stary pasterz prowadzący głupie owce. Minęło kilka dobrych chwil, zanim w tunelu nastała całkowita cisza, przerywana tylko odgłosami hulającego wiatru.
- Genialnie. Tunelami nie ruszymy.
- Tunelami, nie. Ale tędy...
Usłyszałem skrzypienie starych, nienaoliwianych od dawna zawiasów. Włączyłem latarkę, której światło z trudem przedarło się przez gęsty splot pajęczyn. W rogu, tuż koło grubej, zardzewiałej rury stał uśmiechnięty Gregori. Kolejne pomieszczenie, było większe od poprzedniego. Na podłodze walały się sterty papierów, kartotek czy segregatorów. Wysokie, metalowe szafki były albo poprzewracane, albo wywrócone do góry dnem. Jakby ktoś szukał czegoś bardzo ważnego. Nie pomyliłem się. Tuż przy biurku z komputerem siedział szkielet należący pewnie do poszukiwacza informacji. Gregori podszedł bliżej i niczym patolog odparł krótko:
- Palnął sobie w skroń.
Faktycznie. Przy paliczkach leżał zaniedbany rewolwer. I kartka.
- "A gdy otworzył pieczęć siódmą, zapanowała w niebie cisza jakby na pół godziny."
- Co to za bzdety?
- Nie bzdety. Tylko Apokalipsa św. Jana.
Wiedzieliśmy, że musimy iść dalej, lecz chęć przeszukania choćby części tych papierów była silniejsza.

***************************************************************************

Szpieg


Przeglądanie dokumentów pochłonęło nas całkowicie, gdyż nawet nie zwróciliśmy uwagi na słabnące światło w mojej latarce. W większości wertowanych papierów nie byliśmy w stanie rozszyfrować, gdyż przeszkadzały nam w tym, albo zawiłe pismo, albo niezrozumiałe dla nas notatki. Jednak jeden z obrazków na długo zapadł mi w pamięci. Rysunek przedstawiał szkic Rogara oraz jego dokładną specyfikacje, ze skrupulatnym opisem anatomicznym każdej części ciała potwora. W rogu widniała data, która wbiła nas w ziemie: 13.03.1987 r. Te cholerne plugastwo istniało tutaj już od blisko kilkunastu lat. Schowałem obrazek do kieszeni, licząc, że następne pokoje dadzą odpowiedź na nurtujące nas pytania. Labirynt pomieszczeń nie miał końca. Gdy myśleliśmy, że znajdziemy się ponownie, w którymś z tuneli, natrafialiśmy na nowy schowek. Schematyczny kompleks wypełniony był po brzegi teczkami z cennymi dokumentami, lecz zdawaliśmy sobie sprawę, że swoją ciekawość będziemy musieli zaspokoić później. Gregori otworzył spróchniałe drzwi, gdy ni stąd, ni z owąd w kącie pokoju rozległ się hałaśliwy rumor. Towarzysz skinieniem głowy dał znać, abym posłał tam jasną smugę. Pustka. Błądziłem światłem latarki po obskurnych ścianach, mając nadzieję, że nic nie zechce potraktować mnie jako swojego obiadu. Cisza. Słyszałem tylko głośne oddechy Gregoriego, który cały czas trzymał broń gotową do wystrzału. Te kilka minut dłużyły się w nieskończoność. Feralny pokój był już daleko za nami. Po drodze natrafialiśmy na coraz to ciekawsze pomieszczenia. Raz minęliśmy nawet zapomniany przez świat aneks kuchenny. Na palniku gazowym znaleźliśmy nawet garnek, a w nim niezidentyfikowaną maź. Lodówka była otwarta na oścież, lecz zapach, który się z jej wydobywał, nie zachęcał, aby podejść bliżej. Przerażające miejsce. Jakby ktoś nagle przerwał życiowy cykl w tym miejscu. O zwiedzaniu łazienek nie było mowy. Bóg wie, co tam się mogło zalęgnąć przez taki długi okres. Bum. Trzask. Bum. Symfonia destrukcji rozległa się naszymi plecami niczym straszna melodia. Tym razem nie mieliśmy cienia wątpliwości. Ktoś, albo coś na nas poluje. Tylko czemu nadal nie atakuje? Gdy zlustrowaliśmy cały pokój, jedynym miejscem, gdzie mógł się ukryć oprawca, było drewniane biurko. Pokazałem wyraźny sygnał, że na trzy, odsuwam mebel, a Gregori robi, to co robi najlepiej. Raz...Dwa... Trzy!
- Nie strzelaj!
Nie wiem, w jaki sposób mój kompan zdołał, nie pociągnąć za spust. Przez chwilę zdawało mi się jakby zastygł w bezruchu. Postać kuliła się w kącie, obawiając się, że zrobimy jej krzywdę.
- Wstawaj!
Rozkazałem, czując się pewnie, trzymając Glocka w prawej dłoni. Gregori był bardziej zmieszany ode mnie. Pierwszy raz widziałem go w takim stanie.
- Nie krzywdźcie mnie, proszę! - Kobieta wstawała powoli, chowając twarz przed nikłym światłem latarki. Po chwili odsłoniła swoje oblicze, sprawiając, że miałem dość wrażeń, jak na jeden dzień. Te blond włosy poznałbym wszędzie.
- Eva? - zapytałem, z takim tonem, jakbym zapraszał ją po raz pierwszy na randkę.
Z dumnej, dyktatorskiej wojowniczki przeszła nagle metamorfozę w bezbronną, słabą istotę. Otoczka wrogości prysnęła jak bańka mydlana. Empatia to uczucie, które w dzisiejszym świecie jest praktycznie niepielęgnowane. Jednak, gdy zobaczyłem ubrudzoną wyznawczynie z rozerwanym, czarnym płaszczem, miałem ochotę jej bronić, a nie zmuszać do podległości. Tym razem serce przegrało walkę z rozumem.
- Gregori, przeszukaj ją.
Kompan tylko przez chwilę opierał się poleceniu, lecz po chwili zabrał się do pracy.
- Bezbronna.
- A jaka mam być? Mój oddział rozszarpała bestia.
Pyskowała nie gorzej niż Gregori.
- Opowiesz nam co się stało?
- Tłumaczyłam temu idiocie, że bestia często wierzga nogami i jest ciężka do utrzymania. Uparł się przy swoim, Walerij chciał mu pomóc i... - zawahała się chwilę, łapiąc oddech - Bestia zahaczyła łapą tylko o moje szaty. Gładyr uratował mi życie. Czy ktokolwiek...
- Wszyscy martwi - odparł szorstko Gregori, uprzedzając pytanie Evy.
Przeklęła pod nosem.
- Po co wam była ta bestia?
- A gdy otworzył pieczęć siódmą, zapanowała w niebie cisza jakby na pół godziny - szepnęła po cichu, licząc, że nikt jej nie usłyszy.
- Słucham?
- Czego ode mnie chcecie? - Zmieniła ton głosu.
Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią, lecz Gregori był szybszy:
- Po pierwsze wytłumaczysz nam szybciutko, o co tutaj chodzi. Ze szczegółami.
Eva wywróciła oczami, odgarnęła wadzącą jej grzywkę i rzuciła:
- Usiądźcie, panowie.

**************************************************************************

wtorek, 6 sierpnia 2013

What's in the box!?

Mały przerywnik "Ciemności", nad którą nadal pracuję. Krótkie, treściwe i nieco ckliwe opowiadanko: "Pudełko". Zapraszam do lektury.




PUDEŁKO



Pomieszczenie było słabo oświetlone. Przez stare, zdezelowane żaluzje w oknie ledwie docierały tutaj promienie słoneczne. Ściany, które niegdyś były białe jak świeża mąka, teraz bardziej przypominały szarą szatę, o którą nikt już nie dba. Zwisająca z sufitu lampa kołysała się na lewo i prawo, dawno już nie pełniąc swojej prawowitej funkcji. Drzwi, przez które wszedł Walt prawie wypadły z zardzewiałych zawiasów. Mężczyzna odziany tylko w szpitalną piżamę oraz skórzane, ciepłe kapcie rozglądał się nerwowo po pokoju, starając się zawiesić na czymkolwiek wzrok. Czterdziestopięciolatek ślamazarnym krokiem przesuwał się w stronę przeciwległej ściany, obracając się za siebie i upewniając się, że nikt nie poszedł za nim. Wszyscy na wydziale onkologii uznaliby go za jakiegoś świra, gdyby im opowiedział, co zamierza zrobić. Wiedział, że rzut do lewej komory ma mu niby zapewnić zdrowie. Sam Walt, mechanik samochodowy walczący od roku z nowotworem, wstydził się tego, że znajduje się w pomieszczeniu nr 777. Gdy już stracił nadzieję i myślał, że wszystko co usłyszał we śnie to zwyczajna bujda, przed oczami wyrosły mu dwa czarne, sześciokątne pudełka ulokowane tuż koło siebie. Skrytka po prawej stronie znajdowała się nieco wyżej od swojej sąsiadki. Po środku pomiędzy skrzynkami pojawił się wiklinowy koszyk stojący na białej komódce, a w nim kilkanaście czarnych kul. Walt podrapał się po łysinie i nie zastanawiał się długo. Chwycił za jedną z bil i wrzucił ją do lewej komory. Dokładnie słyszał, jak kula obija się o inne i spada na metalowe dno.

Trzy dni później stare zawiasy zaskrzypiały ponownie. Przez drzwi przecisnęła się staruszka poruszająca się o kulach. Żółwim tempem przemieszczała się w to samo miejsce, w które udał się jej poprzednik. Gdy także ona myślała już, że to wszystko zwykły żart, spektakl rozpoczął się na nowo. Kobieta zastanawiała się chwilę, do której komory powinna wrzucić czarną bilę. Pośpiesznie, choć z cieniem wątpliwości cisnęła kulę w ciemność lewej komory. Ponownie zabrzmiało metalowe dno skrytki. Wierzyła, że dzięki temu, nareszcie wyzdrowieje.

Następny gość zjawił się dopiero po tygodniu. Krępej budowy nastolatek cierpiący na depresję. Ubrany na czarno idealnie komponował się z ciemnością tajemniczego pokoju. Długo wahał się, czy naprawdę opłaca mu się tutaj przyjść. Jednak Derk był człowiekiem przesądnym i wiedział, że trzy identyczne sny to nie może być przypadek. Pudełka znowu wskoczyły na swoje stałe miejsce i czekały na decyzje nastolatka. Bum. Bum. Bum. Kula obijała się o ścianki lewej komory, aż spadła wreszcie na dno. Chłopiec był święcie przekonany, że dokonał dobrego wyboru.

Minęło aż osiemnaście dni, zanim w pokoju pojawiła się dziewięcioletnia dziewczynka. Odziana w zieloną sukienkę w białe kwiatki, w warkoczykach, które mama gorliwie układała przed wyjściem ukochanej córeczki. Towarzyszył jej pluszowy miś. Nie była to nowa, sklepowa maskotka. Brakowało mu jednego uszka, był nieco zakurzony, a z tyłu głowy wylatywał już pusz. Mimo to, nadał był wiernym kompanem swojej właścicielki. Mała Wiktoria choć panicznie bała się ciemności, zdecydowała się iść dalej, nie zważając na otaczający ją strach. Gdy zbliżyła się już do ściany, niemal podskoczyła, kiedy tuż przed nią znalazły się dwa, czarne pudełka, które widziała podczas swojego snu. Dziewczynka chwyciła za ciężką dla niej kulę i próbowała ją wrzucić do jednej z komór. Nic z tego. Nawet stając na palcach, nie była w stanie dosięgnąć celu. Jednak Wiktoria nie zamierzała się poddawać:

- Poczekaj tutaj, Edi - powiedziała do swojego misia, opierając go o ścianę.

Sama wpadła na pomysł, jak dostać się do wymarzonej komory. Chwyciła mocno bilę, tuląc ją do piersi, w ten sposób, aby za wszelką cenę jej nie upuścić. Drugą ręką starała się złapać za wystającą z białej komódki szufladę. Podparła się mocno, wspinając się na szafkę. Choć zdawała sobie sprawę, że atak astmy może nastąpić w każdej chwili, nie miała zamiaru sobie odpuszczać. Nie teraz. Ostrożnie ułożyła stópki, aby nerwowym ruchem nie strącić pozostałych w koszu bil. Nie chciała nikomu zabierać nadziei. Uśmiechnęła się szeroko i cisnęła kulę do prawej komory. Kosztowało ją to jednak utratę równowagi, co sprawiło, że ratując własną skórę, zahaczyła ręką o wiklinowy kosz. Czarne kule niczym bombki choinkowe porozbijały się na zabrudzonej posadzce, tworząc dywan odłamków. Wiktoria natychmiast zalała się łzami. Była świadoma, że wykorzystując własną szansę, zaprzepaściła tym szansę innych chętnych.

- Nie martw się o kule. Nie będą już tutaj nikomu potrzebne.

Głos był żelazny, pewny. Dziewczynka automatycznie przestała płakać. Poczuła się jakby ktoś ją zaczarował. Ten ktoś stał kilka metrów od niej. Wiktoria badała wzrokiem nieznajomego, który odziany w czarny, dopasowany garnitur i wypastowane buty, bardziej przypominał jej własnego tatę, gdy idzie od pracy, niż pracownika szpitala.

- Kim jesteś? - zapytała, chowając się za misiem, którego szybko przyciągnęła do siebie.
- Posłańcem, nosicielem, dawcą. Różnie jestem nazywany.
- Jest Pan, takim listonoszem?
Mężczyzna uśmiechnął się, po czym odpowiedział:
- Coś w tym stylu. Wrzuciłaś kulę za swojego dziadka, prawda?
Dziewczynka pokiwała głową.
- Więc idź do niego i ciesz się jego wyzdrowieniem.
- Ja... dziękuję...

Wybiegła z pomieszczenia, zostawiając nieznajomego samego w pokoju. Mężczyzna odgarnął jednym ruchem ręki odłamki bil, po czym otworzył najpierw lewą komorę, a potem prawą. Wyciągnął trzynaście czarnych kul z niżej umiejscowionego pudełka i wrzucił je z powrotem do koszyka. Te jedyną, rzuconą przez dziewczynkę zostawił na swoim miejscu. Zadowolony z wykonanej pracy, wyciągnął z kieszeni notes i skreślił z długiej listy pokój nr 777. Po chwili znajdował się już w pomieszczeniu nr 778. Na dźwięk metalowego dna w prawej komorze czekał już niestety nieco dłużej.

***************************************************************************

czwartek, 25 lipca 2013

Tajemnica

Krótsza część druga "Ciemności" ląduje na bloga. Miłej lektury :).




CIEMNOŚĆ cz.II


Złość


Ogień w kominku zawsze mnie uspokajał. Żarzące się w nim kawałki drewna są chyba jedynym elementem w tym domu, który nie pasuje do całej układanki. Butelka whisky była do połowy pusta, albo do połowy pełna, lecz w wypadku Chivas'a Regal z 2003 roku, którego właśnie sączyłem, pasuje tylko ta pierwsza opcja. Długo wpatrywałem się w tańczące ogniki za szklanką szybką, starając się wsłuchać w Stairway to Heaven i spróbować zapomnieć o dzisiejszej wizycie.
Podleciałem siedziskiem do szerokich okiennic, chcąc zobaczyć panoramę metropolii znajdującej się kilka kilometrów od miejsca mojego zamieszkania. Z oddali centrum Londynu bardziej przypominało naszpikowany neonami cyrk, niż stolice Anglii. Pomiędzy wysokimi biurowcami migały szybkie łuny światła, co oznaczało, że nawet po północy metra linowe nadal spisują się na medal.
Werdykt bezdusznej maszyny był przygniatający. Ponad jeden procent szansy na sukces. Poczułem się jak frajer, wierząc w cuda, które nawet mi nie były w stanie pomóc. Głośny i irytujący dźwięk z pagera nie dawał mi spokoju. Marco dobijał się do mnie od południa, gdy automatycznie na Facebooku pojawiła się informacja, że korzystam z usług REXON. Portal społecznościowy zakorzenił się w zwykłej codzienności na dobre, będąc nieodłącznym elementem naszego życia . Z roku na rok notował niesamowite postępy, sprawiając, że moi znajomi dowiadują się już, jak spędzam dzisiejszy, piątkowy wieczór. W tej sytuacji nie pojawiła się żadna informacja, co jest sygnałem, że najprawdopodobniej siedzę sam w domu. Odważyłem się wreszcie otworzyć skrzynkę odbiorczą.

13:04:59 - Marco Sanderson
"Widzę, że w końcu się przełamałeś! Napisz potem jak było :D"

14:32:01 - Marco Sanderson
"Już?"

15:15:34 - Marco Sanderson
"Stary... umieramy z Agnes z ciekawości"

17:56:17 - Marco Sanderson
"Popsuł Ci się pager :(?"

20:18:00 - Marco Sanderson
"Nie wiem co z twoim pagerem, Carl, ale zapraszam Cię jutro do pubu. Będą Bob i George. Rusz swój leniwy tyłek i widzimy się w Arenie o 21:00. Nie spóźnij się!"

I na tym koniec jego monologu. Nie miałem ochoty z nim rozmawiać. Po tym jak podziękowałem za współpracę z REXON-em chciałby mnie namawiać, abym mimo wszystko spróbował. Jednak wyjście do pubu ze starymi znajomymi będzie dla mnie jak świeży oddech. Nawet mimo tego, że George to dupek, a Bob nudziarz. Spojrzałem ukradkiem na neonowy zegar nad kominkiem: 20:31. Może trafię na jakiś ciekawy program lub film w telewizji. Ekran zsunął się na dół i chwila wystarczyła, abym przełączył kanał. Znowu te krzykliwe reklamy robotów kuchennych. Reklama, reklama, reklama. Owszem. Telewizja nie serwuje już odmóżdżaczy, ani dennych teleturniejów, lecz spoty marketingowe zagrzały sobie miejsce w świecie mediów. Przełączyłem ponownie kanał.
- REXON! Mit czy prawda? W dzisiejszym odcinku nasze dwie ulubienice - Robin i Sarah sprawdzą innowacyjne metody wchodzącej na rynek medyczny firmy.
Może być ciekawie.

***************************************************************************

Szok


Filtry w pubie działały na najwyższych obrotach, gdyż nawet kopcący koło mnie Bob, nie mógł mi spieprzyć tego wieczoru. Odkąd zwiększyła się liczba zgonów na raka, a palacze zaczęli protestować, rząd poszedł na ugodę i niemal we wszystkich miejscach publicznych znajdują się filtry oczyszczające powietrze. Drogie ustrojstwo, ale jakie skuteczne.
- Więc mówisz, Carl - odezwał się nagle Marco - Ponad jeden procent szans na sukces?
Chwyciłem najpierw za kufel z piwem i wlałem w siebie gorzki trunek.
- Pieprzone JEDEN, COMA, SIEDEM procenta.
- Większa szansa, że przeleciałbyś Melanie Books - wtrącił się nagle George. W swoim nowej, jaskrawej koszuli oraz bordowych spodniach myślał, że wygląda jak stały bywalec Areny.
- Podobno mają ponad sto tysięcy zadowolonych klientów w całej Europie - odezwał się wreszcie Bob.
- Skuteczni, czy nie, zapewne każdy z pacjentów miał większe szanse.
- W mordę, Carl. Przejmujesz się wytycznymi wykreowanymi przez komputer - Marco przerwał, by znów się napić - Spójrz na to z szerszej perspektywy. Oni ci naprawdę mogą pomóc.
- Wsiądziesz w końcu na swój motor - zachęcał mnie George.
- Albo weźmiesz udział w tym maratonie, o którym nam mówiłeś kilka lat temu. - Próbował także Bob.
- W każdym razie... nie zamierzam się podjąć leczenia.
Marco spojrzał się na mnie z wyrzutem, a zwykle obojętny Bob wywrócił oczami. Czułem się jak uczeń, który dostał jedynkę i czeka na smagnięcie paskiem po pośladkach.
- Stary... cierpliwości. Mówiliśmy ci z Agnes, że kilka sesji i spójrz. - Marco wstał i ostentacyjnym ruchem zaprezentował swój zdrowy kręgosłup. - Kości ze stali!
Zeskoczył z kanapy złapał mnie i George za barki po czym wybełkotał:
- Panowie, następna kolejka na mój kosz...
Bob w ostatniej chwili zdążył złapać głowę Marco zanim ta uderzyła o metalowy kant stołu. George zaśmiał się głośno, a my z Bobem spojrzeliśmy na siebie rozbawieni zaistniałą sytuacją. Po raz pierwszy Marco został pokonany przez jakikolwiek trunek.
- Dalej przenieśmy go w inne miejsce - zakomunikował nagle Bob.
Oparliśmy pijanego Marca o wygodne poduszki, licząc że nie zrobi sobie krzywdy. W mgnieniu oka jego opalona skóra przybrała siny kolor.
- Idę się odlać. Przypilnujcie go - odezwał się George, wstając od stołu.
- To ja skoczę po kolejne piwka. To co zwykle, Carl?
Kiwnąłem głową, zostając sam na sam z nieprzytomnym Marco. Sączące się z głośników country oraz towarzystwo kumpli poprawiło mi nieco humor. Choć nadal część mnie nie była święcie przekonana, czy na pewno podjąłem odpowiednią decyzję, odmawiając leczenia. Być może to była moja ostatnia szansa, aby uzdrowić moje chore nogi. Kto wie.
- Carl...
Odwróciłem się w stronę Marco.
- Carl... zabierz mnie do...
Nie dokończył. Jego ciało zsunęło się bezwładnie na podłogę.

***************************************************************************

Tajemnica


Agnes czuwała przy Marco już od blisko trzech godzin, ale jego stan nadal nie ulegał zmianie. Jego skóra była już niema całkowicie blada niczym ściany szpitala, zaś jego ciało od czasu do czasu ogarniały drgawki, na które lekarze nic nie byli w stanie poradzić. Gdy zadzwoniłem po karetkę, która zabrała Marca, wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Nikt. Dosłownie nikt z obecnych na dyżurze lekarzy, nie był w stanie ocenić, co dokładnie dzieję się z Marco. Od lat mój przyjaciel na nic nie chorował. Ostatnią jego bolączką była próchnica z siedem lat temu, albo grypa, której się nabawił w Austrii.
- Przepraszam, panie...
Odwróciłem się w stronę pielęgniarki. Ładnej pielęgniarki.
- Carl. Carl Johnson.
- Jest pan z rodziny?
- Jestem jego przyjacielem. Wiadomo już, co było przyczyną omdlenia?
- Wciąż czekamy na wyniki krwi. E-sonda natomiast wykryła obce ciała skupione w jednym punkcie.
- E- sonda?
- Małe urządzenie wpuszczane do krwioobiegu. Pozwala zneutralizować jakiekolwiek obce ciała w organizmie pacjenta. Ostatnio masowo wykorzystywana przy eliminowaniu wirusów.
- Rozumiem. Wokół jakiego organu skupione są obce ciała?
- Żadnego. Wszystkie zlokalizowane są tuż przy końcowym odcinku kręgosłupa.
- Dziękuję, siostro.
Złapała mnie ręką za ramię i powiedziała:
- To nie wszystko. Nie wiem czy powinnam panu o tym mówić.
- Ale?
- Proszę za mną. Pokażę panu.
Chwilę później znaleźliśmy się w najzwyklejszym gabinecie lekarskim. Pielęgniarka odgarnęła swoje kruczoczarne loki i gestem ręki zachęciła mnie, abym się do niej przybliżył. Rozłożyła na stole wypchaną teczkę i wyciągnęła jej zawartość. Przed oczami znalazło się kilkanaście kartotek pacjentów. Na pozór nic dziwnego.
- Kartoteka pana Sandersona też tutaj jest.
Wygrzebałem z dokumentów specyfikacje przyjaciela. Odchyliłem kartę z danymi osobistymi i przeszedłem do wyników badań:

" Choroba: nieokreślona/ Objawy zewnętrzne: blada skóra, uwypuklone żyły, nabrzmiałe węzły chłonne/ Objawy wewnętrzne: nieokreślone obce ciała ignorowane przez układ immunologiczny skupione w okolicach dolnej części kręgosłupa/ Stan pacjenta: stabilny/ Puls: w normie/ Sposób leczenia: brak"

- Brak?
- Dokładnie jak w pozostałych jedenastu przypadkach. Stan jednej pacjentki ocenia się już jako krytyczny. Dwa dni temu była pierwsza ofiara śmiertelna.
- Media milczą.
- Milczą. Bo oficjalny powód zgonu to ostre zapalenie płuc.
- Czy pani, aby na pewno jest pielęgniarką?
Nie odpowiedziała, gdyż za drzwiami było słychać duże poruszenie. Opuściliśmy pomieszczenie, udając się za grupką pracowników szpitala. Na szczęście lekarski peleton ominął pokój chorego Marco i wleciał do sali obok.
- Raz, dwa, trzy!
Ciało starszego mężczyzny pod wpływem działania defibrylatora uniosło się błyskawicznie w górę.
- Raz, dwa, trzy!
I znowu. Aż do momentu, gdy jeden z głównych lekarzy zrezygnowany rzucił stetoskop o ziemię.
- Godzina zgonu? - odezwał się po chwili ciszy zakłócanej tylko przez monotonny dźwięk dochodzący z urządzenia wskazującego puls. Pozioma kreska nie pozostawiała złudzeń.
- Trzecia trzydzieści pięć - wydukała z siebie znajoma pielęgniarka, która znajdowała się tuż przy łóżku zmarłego.
Poczekałem aż sytuacja się uspokoi, a lekarze wrócą do swoich zajęć.
- Obce organizmy umiejscowione w okolicy płatu potylicznego - odezwała się pielęgniarka wychodząca z sali.
- Czyli oficjalny powód to ostre zapaleni płuc?
- Wygląda na to, że nie. Porozmawiałam ze swoim przełożonym. Dzisiaj przywieźli siedmiu nowych pacjentów.
- Dlaczego mi to wszystko mówisz?
- Ponieważ ty potrafisz mi pomóc.

***************************************************************************

czwartek, 18 lipca 2013

Szansa

Dawno nic nie pisałem, więc wypadałoby coś wreszcie wrzucić. Losy Nikolaja nadal nie są wiadome, dlatego zapraszam do lektury czegoś nowego. Klasycznie kawałek do czytania. Tym razem Suprise, Suprise - utwór idealnie odnoszący się do naszej przyszłości. Miłej lektury ;)




CIEMNOŚĆ cz. I


Wizyta


Marco już blisko od dwóch tygodni chciał się mną podzielić tą informacją, zasypując mój pager setkami denerwującymi i mało śmiesznymi wiadomościami o miejscu gdzie się udał. Dzisiejszego dnia, gdy wreszcie skończył swoje tournee po Europie Wschodniej w celach odnowy tamtejszej gospodarki, miał wreszcie czas żeby mnie odwiedzić. Razem ze swoją uroczą małżonką, za którą średnią przepadałem. Agnes miała to do siebie, że nie wytrzymałaby minuty bez chełpienia się wynikami w swojej firmie wysyłkowej lub zakupem nowego futra ściągniętego prosto z Moskwy. Wcześniej taka transakcja nie robiłaby na nikim wrażenia, lecz ze względu na silne protesty środowisk ekologicznych w Lidze Azjatyckiej, rząd rosyjski ugiął się i podpisał ugodę odnośnie uboju zwierząt.
Lubiłem przyjmować gości. Choć moje mieszkanko znajdowało się na przedmieściach metropolii, nie mogłem narzekać na warunki. Niestety nie było mnie stać na te nowe roboty kuchenne, które reklamują wrzeszczący lalusie w tanich garniturach, więc musiałem sam przygotować całą kolację. Odkąd opuściła mnie Loretta, zmuszony byłem do nauczenia się czynności, która ona wykonywała za mnie. Pamiętałem dobrze, że Agnes nie trawiła kuchni włoskiej, jej pech, że potrafiłem robić tylko lasagne. Biegałem jak oparzony pomiędzy jadalnią, a kuchnią starając sie zdążyć na czas. Gestem ręki zsunąłem wirtualny ekran z góry i rozłożyłem go na stole, w ten sposób, aby móc zobaczyć, co ciekawego leci w telewizji. Od założenia rygorystycznej cenzury na kanały oraz różne programy, rynek filmowy oraz media poszły w innym kierunku. Nie serwowano już nudnej, powtarzalnej papki, lecz ciekawe oraz ponadczasowe filmy. Tym razem trafiłem akurat na Zieloną Milę, jedną z moich ulubionych pozycji w rankingu. Kto by pomyślał, że ta produkcja ma już przeszło trzydzieści lat. Umilając sobie czas kinem, wszystko szło mi nieco mniej poradnie. Wykazałem się nie lada refleksem łapiąc lecące na szklaną podłogę czerwone wino. Przynajmniej Agnes nie będzie narzekała na wybór trunku.
Dzwonek wyrwał z mnie fabryki, w której czułem się jak mechaniczny robot. Schowałem ekran, roztrzepałem swoje włosy i ruszyłem ku gankowi. Nacisnąłem guzik, a po chwili drzwi zasyczały przyjemnie i we framudze ujrzałem przyjaciela wraz z małżonką.
- Czołem leniu! Kopę lat, co?
- Opaliłeś się nieco - odparłem od niechcenia.
Machnął lekceważącą ręką.
- To tylko te nowe filtry, które Marco dostał od klienta z Ukrainy. Wyciskasz maść z tubki, wcierasz w ciało, a po chwili...
- Daj spokój, Agnes. Carl nie chce słuchać tych babskich bzdetów, prawda?
Wykonałem gest bezradności i wpuściłem ich do środka.
- No, no! Ładnie żeś się urządził. Widzę nadal trzymasz te stare meble?
- Solidne i nie do zajechania, Marc.
- No tak. Ciałem w 2030, duchem w 2010.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu i klepnął mnie mocno w ramię.
- Cóż. Zapraszam do stołu.
Odsunąłem Beacie krzesło według staroświeckich zasad, a sam usiadłem na przeciwko Marca. Głupio mi było patrzeć na puste krzesło usadowione tuż koło mnie. Jeszcze rok temu zajmowałby je Loretta.
- Więc... - odezwałem się pierwszy, próbując zacząć temat - Jak wasza podróż?
- Dużo pierdolenia, mało robienia - Agnes przyłożyła mu otwartą ręką w tył głowy.
- Zachowuj się!
Skarcił ją wzrokiem, lecz po chwili kontynuował:
- Wschodni inwestorzy nie są zbytnio zainteresowani planami Unii Zachodniej. Plan zakładał silny zastrzyk gotówki dla małych przedsiębiorstw oraz szkolenia dla kadr dużych zakładów. Jednak to pierwsze wymaga kontroli, a drugie wiążę się z licznymi opłatami. Wiesz jak to jest.
Kiwnąłem głową, udając, że cokolwiek rozumiem. Nie interesowała mnie ani ekonomia, ani polityka.
- Udało się coś osiągnąć?
Nie zdołał mi odpowiedzieć, gdyż zmuszony byłem ruszyć się po lasagne w piekarniku. Wróciłem uśmiechnięty, mając świadomość, że w końcu zjem coś pożywnego.
- Jak ty sobie radzisz, Carl? Nadal w tej samej pracy? - zapytała nagle Agnes.
Sformułowanie "w tej samej" działało na mnie jak płachta na byka, lecz w typ wypadku miała niestety racje.
- Niestety. Nadal kontroluje przebieg wody po mieście i zdaję comiesięczne raporty o stanie akwenów w okolicy.
- Jest gorzej niż rok temu? - wtrącił się Marc, pałaszując moje danie.
- Dokładnie o 8,6 procenta. Ekolodzy oszaleli po tych danych. Na jutro zaplanowali protest pod Siedzibą Miasta.
- W mordę. Gorzej niż się spodziewałem.
Zapanowała na chwilę cisza, która zakłócana była przez przeżuwane pożywienie.
- Miałeś mi opowiedzieć o tej wizycie - odezwałem się nagle.
- Agnes ci wszystko opowie, bo zna się na tym lepiej niż ja. Łazienka prosto i po schodach w prawo?
Kiwnąłem głową. Agnes szybko zaczęła show:
- Musisz się tam udać, Carl.
- Czyżby?
- Początkowo też z Marco byliśmy nastawieni do tego pomysłu sceptycznie, lecz z upływem czasu byliśmy coraz bardziej przekonani, że postąpiliśmy słusznie.
- Wytłumaczysz mi na czym to polega? Marca ledwo zrozumiałem przez pager.
- Pierwsza wizyta jest najprzyjemniejsza. Wypełniasz ankietę, zadają ci kilka pytań, szybki test i ustalasz termin kolejnego spotkania.
- A druga?
- Spotkanie ze specjalistą. - Słowo "specjalista" niemal wyrecytowała. - Odbędzie się kilka sesji. W każdej z nich stopniowo będzie eliminowany... no wiesz... każdy problem, która trapi twoje ciało.
- Każdy problem?
- Tak. Marc narzekał na bóle kręgosłupa, po tym jak spadł z taboretu, wieszając żyrandol. Kilka sesji i jest zdrów.
- A ty? - Nie zdążyłem ugryźć się w język. Szybko wyłapałem jej groźne spojrzenie. Aż ciarki przechodzą po plecach.
- Od pewnego czasu miałam lekkie problemy ze słuchem. Błędy młodości i głośna muzyka zrobiły swoje. Wystarczyło pięć sesji i znów mogę normalnie funkcjonować.
Pojawił się nagle Marc, który uśmiechnięty wrócił na swoje miejsce.
- Zgubiłeś się po drodze? - skwitowała Agnes.
- W Cybergazecie był ciekawy artykuł. I co opowiedziałaś Carlowi o tych cudotwórcach?
- Nie cudotwórcach, tylko zwykłym postępie medycyny.
- Jedno i to samo. A na poważnie. Posłuchaj, Carl. Wiem, że zabrzmi to nieco gburowato, ale myślę, że powinieneś zastanowić się nad wizytą w ośrodku. Rozumiem, że...
- Marc... Nie ma takiej możliwości.
- Ale... - wtrąciła się Agnes, lecz moje spojrzenie wystarczyło, żeby zamilkła.
- Po prostu nie. Nie wierzę w bajki serwowane przez reklamy oraz te pseudoulotki. Żaden lekarz nie był w stanie mi pomóc. Mam dość robienia sobie nadziei.
Marc rozłożył bezradnie ręce i powiedział:
- Jakbyś zmienił zdanie to tutaj masz tę "pseudoulotkę".
Położył na blacie elektroniczną kartę z uśmiechniętą lekarką z kciukiem wyciągniętym ku górze.
- Musimy się zbierać, Carl. Jutro mam ważne spotkanie biznesowe.
- Dobrze, rozumiem.
Uścisnęli mnie obaj tak mocno, jakby ściskali własnego syna i po chwili zostałem sam. Spojrzałem na stół pokryty talerzami, przystawkami oraz sztućcami. Jedno dnia byłem dzisiaj pewien. Jutro na pewno kupuję robota zmywającego naczynia.

***************************************************************************

Decyzja


Od wizyty Marca i Agnes minęły już dwa dni, a ja nadal toczyłem bój z własnymi myślami. Odmowa przyszło mi nadspodziewanie łatwo, lecz gdy opuścili moje mieszkanie od razu chwyciłem za ulotkę. Przeczytałem ją kilka razy, upewniając się, czy niczego nie przeoczyłem:
ZDROWE KOŚCI TO DUŻO RADOŚCI!
" Zmęczone stawy? Rozgruchotane kości? A może poważniejszy problem? Nasz ośrodek Ci pomoże! Dzięki innowacyjnej formule oraz działaniom naszych ekspertów, możemy sprawić, że poczujesz się o niebo lepiej. Koniec z narzekaniem na ból! Dość niepotrzebnych leków! Wystarczy, że zgłosisz się do nas w każdy dzień tygodnia w godzinach od 8:30 do 21:00. Reszta zależy już od nas! Przyjdź i przekonaj się sam."
Malutkim elektronicznym druczkiem w dolnym, lewym roku widniał napis:
"Ośrodek leczniczy REXON nie ponosi odpowiedzialności za uszczerbek na zdrowiu poniesiony podczas wizyt. Klient bierze pełną odpowiedzialność za podjętą decyzję i ma świadomość możliwości wystąpienia błędów podczas sesji"
Genialnie. Poszperałem trochę w Internecie i udało mi dowiedzieć się więcej. Oprócz ośrodku w Londynie, funkcjonują jeszcze zakłady w Stambule, Manchesterze, Warszawie, Kijowie, Berlinie, Dortmundzie, Mediolanie, Porto, Paryżu i Barcelonie. Sporo, jak na rozwijając się gałąź medycyny. Jedna informacja przykuła moją uwagę. Magiczna liczba na każdej stronie internetowej określonego miasta:
"Skuteczność sesji 99,2 %"
Tuż obok znajdował się licznik pacjentów, którzy odbyli operacje. Sto dwadzieścia sześć tysięcy pacjentów, z czego 0,8 procenta nie było zadowolonych z dokonanego wyboru. Przeczytałem opinie użytkowników:
" Złamałem nogę, podczas zabawy z synem. Wkrótce miałem z nim zagrać mecz. Wystarczył tydzień, aby moja noga była sprawna. To jakieś cuda!"
~ Pierre, 28 lat - Paryż
"Polecam! Dwa lata borykałem się z bólem kości śródstopia. Kilka wizyt i jestem zdrowy."
~ Hans, 43 lata - Dortmund
"Kiedy usłyszałem o Rexonie spodziewałem się kolejnej bujdy, lecz gdy moje bóle ustały uwierzyłem."
~ Wasilij, 37 lat - Kijów
Niemal wszystkie komentarze zachęcały do wizyty. Zero konsekwencji. Żadnego bólu. Brzmi jak przepustka do lepszego życia. Jednak po mojej odysejskiej tułaczce po lekarzach, specjalistach, uzdrowicielach nadal miałem w sobie zasiane ziarno wątpliwości. Co jeśli to kolejna fatamorgana? Wahałem się dopóki nie przeczytałem jednego z najdłuższych komentarzy:
"Nogi to cenny dar. Doceniłem to dopiero, gdy na moim liczniku w samochodzie widniał napis: 147 km/h. Lekarze nie dawali mi szans na odnowę. Zostałem skazany na przykucie do wózka. O ile dzisiejsze futurystyczne i wygodne leżyska, unoszące się w powietrzu zapewniają mi sporo swobody, to wcześniej czułem się jak ostatni frajer. Nie mogłem pograć z synem w piłkę. Nie mogłem wnieść żony przez framugę drzwi. Nie mogłem wyjść z kumplami na koszykówkę. Czułem się strasznie. Jak anomalia. W raz z pomocą bliskich, rodziny i Boga, udało mi się zaakceptować moją stratę. Poczułem się lepiej, nabrałem do siebie szacunku. Czułem się jak część społeczeństwa. Wtedy dostałem informacje, która wprawiła mnie w osłupienie. Miałem szanse, żeby znów stanąć na nogi. Znów móc biegać, znów mieć szanse pobawić się w bieganego z synem w ogródku. Choć wcześniej przykuty do wózka dawałem radę i zaakceptowałem siebie, to dzięki Rexonowi jestem teraz innym człowiekiem.
~ Antoni, 49 lat - Mediolan
Być może jutro dowiem się, czy ten cały REXON zmieni moje życie.

***************************************************************************

Szansa


Zwykła wizyta u lekarza sprawiła, że po raz pierwszy od bardzo dawna wypsikałem się perfumami, których używam tylko na specjalną okazję. Albo ważnych spotkań, albo randek. Od śmierci Loretty tych drugich w ogóle nie było. Zmieniłem kolor leżyska z czarnego na biały i byłem gotowy do wyjścia. Dzięki wynalezieniu urządzenia na którym się poruszam, moje życie stało się znacznie prostsze oraz łatwiej wykonuje codzienne czynności. Przypomina ono nieco unoszący się nad powierzchnią dmuchany fotel. Jedynymi dodatkami są płytki magnetyczne umiejscowione pod siedziskiem. Zarzuciłem na siebie jesienny płaszcz i włożyłem na głowę kapelusz, w którym czułem się jak członek mafii. Spojrzałem w lustro i odetchnąłem głęboko. Byłem gotowy.
Według ulotki ośrodek znajdował się raptem dwie przecznice od mojego domu. Przynajmniej nie będę się musiał tłuc w metrach linowych, tylko będę mógł bezpośrednio dotrzeć na miejsce. Ludzie, których mijałem wyglądali niemal identycznie jak ja. Powrót mody z lat 40' sprawił, że całe miasto cofnęło się prawie o wiek. Ogromne billboardy informowały o produktach, które pojawią się w przyszłym tygodniu w sklepach lub o nowych filmach dopuszczonych przez cenzurę do środków masowego przekazu. Miasto poprzez wyścigi architektoniczne wyglądało, jakby ktoś w sieć dróg powbijał długie sople lodu. Żaden budynek nie wyglądał tak samo. W 2030 roku prym wiedli architekci, którzy prześcigali się w pomysłach, jeśli chodzi o wprowadzanie własnych szkiców w życie. I tak Londyn stał się jednym wielkim skupiskiem figur geometrycznych. Na szczęście gwałtowne reakcje władz sprawiły, że Stare Miasto wraz parlamentem i Big Benem zostało nietknięte i odizolowane od tego chorego pościgu.
I jest. Nie trudno było mi przeoczyć podświetlony na niebiesko napis REXON. Przyznam, że budynek zrobił na mnie wrażenie. Patrząc na ośrodek przypomniał mi się model atomu, jaki pokazywał nam wykładowca na studiach. Oszklone kule połączone siecią czarnych tuneli ciągnęły się bez końca. Niczym królestwo mrówek.
- Witam, w czym mogę pomóc?
Uśmiechnęła się do mnie recepcjonistka ze spiętymi w kok rudymi włosami. Ubrana była tak samo, jak lekarka z e-ulotki. Długi od szyi aż po kostki biały uniform. Spięty w niektórych miejscach szarymi, dużymi klamrami.
- Chciałbym zapisać się na sesję.
- Dobrze. Proszę o pana Kartę Miasta.
Dodatkowy wymysł Unii Zachodniej mający na celu zwiększyć ochronę obywateli poprzez ścisłą kontrolę działań w sektorze publicznym oraz dokonywanie transakcji. W skrócie, jeśli kupię Big Maca to służby będą wiedziały o tym, że niezdrowo się odżywiam. W rzeczywistości jednak ilość przestępstw się nie zmniejszyła, a czarny rynek w Starym Mieście nadal się rozwija co sprawia, że karty stały się tylko utrapieniem.
- Wszystko w porządku.
"Wszystko w porządku" oznaczało, że zostałem zarejestrowany do systemu, jako obywatel korzystający z usług REXON.
- Poproszę o pańskie ID.
Z niesamowitą prędkością wklepała dane do kartoteki i oddelegowała mnie do jednego z pokoi, w którym miałem wypełnić te śmieszną ankietę. Oprócz mnie w białym, sterylnym pomieszczeniu znajdowały się jeszcze tylko trzy osoby. Dwóch nieszczęśliwców ze złamaną nogą oraz kobieta, która miała taki sam problem jak ja. Poszukałem wolnego stolika i rozciągnąłem elektroniczną ankietę na blacie. Wpisałem swoje podstawowe dane osobowe, zgodziłem się na ich przetwarzanie i doszedłem do ostatniego podpunktu: PYTANIA.
1) Czy zgadzasz się na uczęszczanie w co dwudniowych sesjach?
TAK
2) Czy jesteś świadomy konsekwencji związanych z uczęszczaniem na sesje?
TAK
3) Czy jesteś świadomy możliwości wystąpienia powikłań lub błędów?
TAK
Trzy razy TAK, dziękuję przechodzisz dalej. Poczułem się w niczym tym rozrywkowym show emitowanym na wizji do 2016 roku "Mam Talent". Na dole pojawiła się nagle informacja:
"Pan Carl Johnson proszony do pokoju nr 42"
Nie kazałem długo im czekać.
- Witam panie Johnson. Poproszę o pana ankietę. - Zza biurka uśmiechnął się do mnie łysy doktor.
Przejrzał przelotnie dokument, po czym odparł:
- Dobrze, pani Johnson. Nazywam się Samuel Willis i przeprowadzę z panem krótką rozmowę oraz ocenię sytuacje.
- Zamieniam się w słuch.
- Najpierw muszę poinformować pana o sprawach formalnych. Spotkania będą odbywały się cyklicznie co dwa dni. Cena jednego spotkania to sto dziesięć funtów. Ilość spotkać zależy od postępu w leczeniu. Pańskim lekarzem będzie... - Zawahał się chwilę, żeby spojrzeć w kartotekę - Pani dr Elizabeth Snow. Ma pan jakieś pytania?
- Jak długo trwa jedna sesja?
- W zależności od kondycji pacjenta od godziny do dwóch i pół.
- Na czym polegają spotkania?
- To już wytłumaczy szczegółowo dr Snow.
- Rozumiem.
- Dobrze. Muszę przeprowadzić z panem kilka testów mających na celu określenie pana kondycji fizycznej, rozwoju mięśni oraz określeniu problemu z jakim pan się boryka.
Kiwnąłem śmiele głową, wyrażając aprobatę. Za cholerę nie wiedziałem czego się mogę spodziewać. Bałem się, że podłączoną mnie do skomplikowanej aparatury i będę leżał bezczynnie oblepiony setkami przystawek. Doktor odsunął kotarę i otworzył szerokie drzwi, gestem ręki zapraszając mnie abym wszedł do pomieszczenia. Sala okazała się być jedną z tych kul, które widziałem z zewnątrz. Na środku znajdowało się unoszące się łóżko, a koło niego masa nieznanych mi urządzeń. Wyglądem przypominały mi nieco wyposażenie dentysty z największego koszmaru, temu niechętnie znalazłem się w sali.
- Proszę się położyć na materacu, panie Johnson.
"A ja potnę pana na kawałki" - chciałoby się powiedzieć, lecz nie miałem już drogi ucieczki. Wgramoliłem się z siedziska na łoże i usadowiłem wygodnie. Doktor założył na ręce gumowe rękawiczki, a na twarz przepaskę zasłaniającą usta.
- Według kartoteki, pana obie nogi są niesprawne na w skutek wypadku na motocyklu. Zgadza się?
- Zgadza.
- To dziwne urządzenie, która widzi pan za mną. - Wskazał palcem na sprzęt medyczny, który wyglądał jak działko lasera z Gwiezdnych Wojen - Ma za zadanie określić stan pańskich kości. Za pomocą RH - 15 przebadamy pana nogi oraz ocenimy szanse sesji.
Bez zbędnych wstępów zabrał się do pracy. Obserwowałem cały proces z takim samym zaangażowaniem jak fani oglądają mecze piłki nożnej swoich ulubionych drużyn. Lekarz przyłożył żelazną kulę do mojej skóry i zataczał nią okręgi na około łydek. Wyglądało to nieco komicznie, lecz po chwili zdałem sobie sprawę, co się dzieje. Na monitorze mikrocząsteczki zaczęły układać się w całość, tworząc strukturę moich kości. Górny ekran pokazywał prawą łydkę, zaś dolny lewą. Dopiero teraz dostrzegłem, z czym naprawdę mam do czynienia. Gdy lekarz skończył badanie, zdjął z siebie rękawice i maskę, po czym podszedł do dwóch ekraników. Podrapał się po łysinie, długo przyglądając sie zdjęciom.
- Nie wiem jak to panu powiedzieć.
Lekarz zawahał się chwilę i ponownie przyjrzał się obrazkom na monitorze.
- Pierwszy raz spotykam się z takim zjawiskiem. Według opinii pańskich poprzednich lekarzy rdzeń kręgowy jest nietknięty, a kości były mocno pogruchotane, ale powinny się zregenerować. RH - 15 mówi co innego.
- Co takiego?
- Pana kości są na tyle zdruzgotane, że nie mają szans na odbudowę.
Falę goryczy przelał bezemocjonalny, kobiecy głos z komputera:

"SZANSE NA SUKCES 1,7 %"

***************************************************************************